Zdiagnozowałem. Już wiem. Przez wiele lat brakowało mi różnych rzeczy. Szukałem ich tu i tam, wyłącznie substytutów, na tyle starczało odwagi. Może i znajdowałem, jak zawsze na chwilę, nie w tym rzecz. Częściowo się zestarzałem, trochę zobojętniałem, odrobinę się poprawiło, poszukiwania z rozpaczliwych stały się okazjonalnym przyzwyczajeniem, kaprysem chwili, aż zaniechałem ich, z tego co mi się wydaje, kompletnie. Uzmysłowiłem sobie za to, że brakuje mi frienda. Normalnie kumpla, kolegi, męskiego towarzystwa, ale nie znajomego z pracy czy z sieci. Koleżeńskości chociaż, bo w przyjaźń nie wierzę, takiej jak w czasach liceum czy studiów. Przecież ja żywcem nie mam z kim pogadać o nowej płycie, książce, czy innym odkryciu. Owszem, są jakieś dalekie echa, fantomowe utrzymywanie kontaktów, od jednego spicia się dwóch-trzech starzejących się panów do drugiego, ale ja potrzebuję ciągłości, codzienności. O to to – frienda na codzień.