deszcz

Gdy byłem dzieckiem uwielbiałem jak podczas wakacji zmieniała się pogoda. Po rutynie słonecznych dni nad rzeką w końcu przychodził czas wody spadającej z nieba. Nagle przypominaliśmy sobie o długich spodniach i gumiakach. A jak żywcem nie dało się bawić poza domem, czytaliśmy po raz setny te same komiksy, rysowaliśmy własne, albo tworzyliśmy repliki desek rozdzielczych samochodów naszych ojców i plastikowymi talerzykami wybieraliśmy nasze własne zakręty. A gdy byłem już starszym, palącym papierosy i całującym dziewczyny dzieckiem, deszcz co prawda ograniczał pewne możliwości, ale otwierał inne. Można się było przed nim schować na przystanku autobusowym przypominającym góralską chatę. Można było zaproponować damie swoją dżinsową katanę. Można było wreszcie rozpuścić swoje włosy, że niby niech schną. Cały czas czuję te mokre pocałunki i jej wilgotną bluzę fruit of the loom, cały czas. Mam nadzieję, że kiedyś, jak już nie będę wiedział jak się nazywam i nie będę rozpoznawał wnuków, gdzieś tam pomiędzy którąś fałdą mózgu pozostanie to przesiąknięte deszczem wspomnienie.

dzień piętnasty

Naturalnie, że jestem na haju. Naturalnym. W dalszym ciągu kilka centymetrów nad ziemią. Nadal mimo upałów energiczny. Wciąż opanowany, mniej stresujący się, odgrodzony od rozpaczy. Zastanawia mnie tylko to, czy aby jednocześnie jeszcze bardziej nie odgrodzę się od ludzi. Już w tym momencie jestem raczej samotnikiem, mimo że przecież jacyś tam znajomi funkcjonują w przyrodzie. Tyle, że nie bardzo mam z kim dzielić swoje pasje i przemyślenia. Jestem tym gościem, który nie pogada o sporcie, polityce i motoryzacji. Nie znam się na tym wszystkim i kompletnie mnie to nie interesuje. Przy alkoholu jakoś zawsze znajdowały się tematy do rozmów. Wiadomo – serum prawdy, chwilowe rozplątanie języka, poza tym wspominanie, po raz setny wracanie do tych samych historii, a im bardziej wszyscy mają w czubie tym rozmowy stają się bardziej abstrakcyjne. Jak będzie bez stymulantów? Cóż, chcęę się przekonać. Póki co nie jest źle, towarzysko chyba nawet swobodniej niż do tej pory. Padło pytanie czy już jestem normalny (w sensie, czy dzisiaj się napiję). Odpowiedziałem, że ja właśnie teraz jestem normalny. Zabrzmiało jak żart, jak zwykle. Ale ludzie chyba czują, że idzie za tym coś więcej, bo nie drążą tematu.

pięknie dźwiękuję

Czyli o dźwięku pięknie. Jakiś czas temu spełniłem jedno swoje marzenie, mianowicie sprawiłem sobie w końcu przyzwoity sprzęt do słuchania muzyki. W dwóch poprzednich mieszkaniach jakoś zawsze brakowało miejsca, żeby ustawić coś sensownego, dlatego też grało byle co. Nie przeszkadzało mi to, bo muzyki przeważnie słucham na słuchawkach, ale ponieważ jestem z tych, którzy w dalszym ciągu kupują płyty, trochę bolało mnie to, że słucham ich w niewłaściwy według mnie sposób. W zasadzie muzykę głównie odpalałem z telefonu połączonego z pseudo-wieżą hi-fi, a płyty po zakupie lądowały po prostu na półce. Po przeprowadzce udało się jeden z pokoi uczynić tym między innymi odsłuchowym, w którym stanęły nowe graty do cieszenie się dźwiękiem. Nic specjalnego, każdy audiofil by mnie wyśmiał, bo ani to budżet przekraczający kilkadziesiąt tysięcy, ani złotych kabli z diamentowymi wtyczkami, ani płyt nagranych w formacie dla nietoperzy i delfinów. Po prostu przyzwoity sprzęt, który przywrócił mi radość z obcowania z muzyką. I jak to drzewiej było: siadam w fotelu, do ręki wkładka, studiowanie tekstów i technicznych detali, podziwianie zdjęć, przypatrywanie się okładce. I przede wszystkim stanie przed półkami i zastanawianie się, co tym razem. Bo tak po prawdzie pasowałoby przesłuchać wszystko jeszcze raz, od samego początku, bo jednak to, co może dać głośnik i pomieszczenie, nie dadzą żadne słuchawki, nawet te z górnej półki. Odkrywam zupełnie nowe plany, nawet w muzyce, którą dobrze już znam. Stopa jest fizyczną STOPĄ, gitary zawsze mają swoje miejsce, oddalenia i zbliżenia elektronicznych smaczków, w tym wszystkim za każdym razem inaczej osadzony głos… Wiem już, co będę całymi dniami robił na emeryturze. Oby słuch nie zestarzał się na równi z całą resztą.

do domu

Wracałem do domu z lekkim sercem, choć na miękkich z osłabienia nogach. Przez jakiś czas autobus którym jechałem goniła ćma. Na ulicach pustki, podobno był jakiś ważny mecz. Sport tak bardzo mnie nie dotyczy, że w pracy stało się to aż przysłowiowe. Na moje żartobliwe pytania w rodzaju „a ktoś dziś gra i w co” najczęściej padają żartobliwe odpowiedzi typu „spokojnie Mknie, to nie pojedynek gitarzystów”. Tak więc ulice puste, nie licząc chrabąszczów, których brzydzę się i boję zarazem. Dla mnie to takie przerażające szerszeniopająki. Błeee. Wzdryg. Chyba zaraziłem młodego, od wczoraj boli go gardło i lekko gorączkuje. Pocieszam żonę jak umiem, jak zwykle z mizernym skutkiem. Moje słomiane owdowienie stanęło pod znakiem zapytania, co w sumie jest mi obojętne. Szkoda by było ze względu na syna, był dwa tygodnie w górach, będzie jeszcze trochę w sierpniu, to w lipcu tydzień nad morzem byłby wspaniałym urozmaiceniem. Do soboty może ozdrowieć jeszcze kilka razy, mówię. Najwyżej pojedziecie dzień później, mówię. Mówię też inne rzeczy. Trochę chyba uspokajam jedno i drugie. Ja jestem spokojny.